24 stycznia 1969 roku samolot An-24 Antonov, latający w barwach PLL LOT, o numerach rejestracyjnych SP-LTE, wykonywał kurs numer 149 z Warszawy do Wrocławia. Odlot następował o 16:35. Na pokładzie było 44 pasażerów, czteroosobowa załoga i pies.
Podczas podchodzenia do lądowania panowała gęsta mgła i nie było dostatecznej widoczności. Piloci pasażerskiego An-24 nie powinni lądować, bo chmury były za nisko, jednak podjęli próbę. Samolot zahaczył prawym skrzydłem o drzewa, przechylił się o prawie 40 stopni i zawadził skrzydłem o ziemię, zostawiając ślad o długości 40 m. Potem zerwał sześć przewodów linii wysokiego napięcia (30 tys. woltów) i wszystkie przewody trakcji PKP Wrocław - Wałbrzych. Na koniec zaczepił o przewody zwrotnic kolejowych, przewrócił słup oświetleniowy i uszkodził wysunięte już podwozie. Wreszcie z prędkością ponad 200 km na godzinę uderzył w ziemię pustego, zaoranego pola w rejonie osiedla Muchobór Wielki na obrzeżach Wrocławia i mimo wysiłków pilota, starającego się wyhamować, sunął na brzuchu, zbliżając się do stawu. Samolot, ryjąc ziemię, pokonał 150 metrów, a przed wpadnięciem do wody uratował go ostatni słup oświetleniowy przy drodze, o który samolot zahaczył i zatrzymał się w poprzek niewielkiej ulicy, tuż przy stawie.
Pierwsi na pomoc ruszyli pracownicy Wrocławskiej Fabryki Mebli. Było już ciemno, a zamglenie ograniczało widzialność do kilkudziesięciu metrów. Na szczęście nikt nie zginął. Szczęśliwie udało się nie dość, że nie wpaść do stawu, to jeszcze nie doszło do wybuchu paliwa. Informacji w sprawie tej katastrofy jest niezwykle mało. Była to zresztą pierwsza katastrofa Antonova w PRL. Po katastrofie kpt. Rudolfowi Rembielińskiemu (14 lat latania) oraz drugiemu pilotowi Czesławowi Kamińskiemu, którzy prowadzili maszynę, cofnięto uprawnienia i musieli odejść z LOT-u. Niedługo po katastrofie Rembieliński zginął w wypadku samochodowym.
Podczas podchodzenia do lądowania panowała gęsta mgła i nie było dostatecznej widoczności. Piloci pasażerskiego An-24 nie powinni lądować, bo chmury były za nisko, jednak podjęli próbę. Samolot zahaczył prawym skrzydłem o drzewa, przechylił się o prawie 40 stopni i zawadził skrzydłem o ziemię, zostawiając ślad o długości 40 m. Potem zerwał sześć przewodów linii wysokiego napięcia (30 tys. woltów) i wszystkie przewody trakcji PKP Wrocław - Wałbrzych. Na koniec zaczepił o przewody zwrotnic kolejowych, przewrócił słup oświetleniowy i uszkodził wysunięte już podwozie. Wreszcie z prędkością ponad 200 km na godzinę uderzył w ziemię pustego, zaoranego pola w rejonie osiedla Muchobór Wielki na obrzeżach Wrocławia i mimo wysiłków pilota, starającego się wyhamować, sunął na brzuchu, zbliżając się do stawu. Samolot, ryjąc ziemię, pokonał 150 metrów, a przed wpadnięciem do wody uratował go ostatni słup oświetleniowy przy drodze, o który samolot zahaczył i zatrzymał się w poprzek niewielkiej ulicy, tuż przy stawie.
Pierwsi na pomoc ruszyli pracownicy Wrocławskiej Fabryki Mebli. Było już ciemno, a zamglenie ograniczało widzialność do kilkudziesięciu metrów. Na szczęście nikt nie zginął. Szczęśliwie udało się nie dość, że nie wpaść do stawu, to jeszcze nie doszło do wybuchu paliwa. Informacji w sprawie tej katastrofy jest niezwykle mało. Była to zresztą pierwsza katastrofa Antonova w PRL. Po katastrofie kpt. Rudolfowi Rembielińskiemu (14 lat latania) oraz drugiemu pilotowi Czesławowi Kamińskiemu, którzy prowadzili maszynę, cofnięto uprawnienia i musieli odejść z LOT-u. Niedługo po katastrofie Rembieliński zginął w wypadku samochodowym.
![]() |
fot. Wojciech Sankowski |